Kiedy ponad 20 lat temu zwracałem się z kolegami o pomoc do biskupa w prowadzonej przez nas obronie otrzymanego od Jana Pawła II krzyża uznałbym za bluźniercę lub wariata każdego, kto powiedziałby mi, że biskup wolałby, żebyśmy siedzieli cicho i grzecznie pozwolili upchnąć znak Chrystusa gdzieś na zakurzonej półce w magazynie… Tak samo pewnie pomyślałbym jeszcze 10 lat temu. Dopiero dzięki lekturze dokumentów zachowanych w archiwum IPN wiem wreszcie dlaczego biskup wówczas nie udzielił nam wsparcia. I chociaż jest to wiedza trudna do udźwignięcia – nie żałuję. Nie żałuję przede wszystkim dlatego, bo wiem teraz również, jak wielkim hartem ducha i chrzescijańską odwagą wewnątrzkościelną musiał wykazać się proboszcz „szkolnej” parafii, żeby wbrew zaleceniom przełożonego (biskupa) wspierać działania grupy walczących o krzyż nastolatków… Bez tej wiedzy byłbym teraz ślepym człowiekiem. I ułomnym chrześcijaninem. Wspominam o tym przy okazji samorozgrzeszenia zafundowanego biskupom przez Episkopat i jego Kościelną Komisję Historyczną, o którym informuje „Dziennik”.
Członkowie KKH wiedzą doskonale, że w latach 70-tych bezpieka w przypadku duchownych odeszła do wymogu podpisywania deklaracji współpracy (co zwiększyła jej efektywność w walce z niezłomnym Kościołem lat 50. i 60.). Przyjęli jednak za główne kryterium decydujące o współpracy właśnie istnienie nieistniejących nigdy deklaracji współpracy biskupów (wyjątek abp Wielgus nie przeczy regułe). Co więcej, podważyli sens istnienia IPN oraz jakiejkolwiek lustracji uznając, że bardziej wiarygodna od dokumentów jest opinia byłych współpracowników SB. Wypowiedziane przez biskupa „nie współpracowałem” jest – według Episkopatu – wiarygodniejsze od stosu przeczących temu zapewnieniu dokumentów o charakterze historycznym…
Nie dziwię się gorzkim słowom ks. Tadeusza Iaskowicza-Zaleskiego, że doszło do „stłamszenia nadziei”. Episkopat przekreślił nadzieje wszystkich, którzy nie traktują relatywnie dążenia do prawdy, o którym mówił Chrystus. Postawiono znak równości między donosicielami i ich ofiarami. Donosiciele byli tylko nieroztropni. A ich ofiary? Dla Kościelnej Komisji Historycznej nie są one ważne. Mimo iż jej członkowie zapoznali się w IPN wieloma przykładami na dotkliwe, a nawet tragiczne skutki niegodnych czyny współpracujących z SB duchownych…
Przypominam, że pierwszymi, którzy rozgrzeszali współpracujących duchownych byli SBecy. „To dla dobra Kościoła. To dla dobra Polski” – mówili poklepując swoich informatorów po spisaniu donosów na współbraci. Mam przykre wrażenie, że władze Kościoła katolickiego w Polsce anno Domini 2007 mówią głosem funkcjonariuszy bezpieki…